Zbliżamy się do końca rejsu. Z Majorki kierujemy się pomiędzy Ibizę, a Formenterę: ciasny przesmyk, a następnie już ku Hiszpanii.

Jeszcze kilka słów o organizacji życia na jachcie. Tak jak na poważnych statkach, życie toczy się w ramach wacht: są ich trzy. Wachta trwa 4 godziny z tym, że od południa do godz. 2.00 i od 2.00 do 4.00 są to wachty „łamane”. Chodzi o to, aby nie powtarzała się służba wachtowa o tych samych porach – najmniej lubiana jest tzw. „psia wachta” od 0.00 do 4.00 rano. Wachtą pierwszą „dowodzi” I Oficer odpowiedzialny za nawigację. II Oficer – to sprawy bytowe, III Oficer to sprawy bosmańskie i silnik. To tak oficjalnie – na jachtach jest to tylko po części przestrzegane; raczej jedynie wspominane.
Wachty ustalone zostały na samym początku i ich bieg był ciągły, niezależnie od tego czy byliśmy w morzy, czy na lądzie. Na lądzie – nie wykonywało się czynności.
Drugą kwestią, którą należy zaznaczyć, pewnego rodzaju styl bycia. W tym sensie, że na jachcie nie ma za dużo zajęć. Zazwyczaj jest to mozolne siedzenie na pokładzie w czasie wachty. Tak się wydaje.
To, co było dla mnie najtrudniejsze w dostosowaniu się do rytmu życia „w morzu”, to ciągła gotowość do natychmiastowego działania wobec zaistniałych zmian. Czyli, pozornie, nic się nie robi, ale trzeba być cały czas gotowym do natychmiastowej reakcji.
Na wachcie obowiązkiem jest sterowanie. I tu zwykle zmienialiśmy się przy sterze co godzinę, a nie jest to tylko stanie, czy siedzenie za sterem. Jacht „myszkuje” na fali i nawet kilkusekundowa nieuwaga często powoduje zmianę kursu o kilkadziesiąt stopni. Steruje się albo na kompas (gdy nie ma widoczności), albo ustala się jakiś punkt na horyzoncie, w nocy gwiazdę, i kieruje się tą wytyczną. Tak jest lepiej, gdyż łatwiej zauważyć odchylenie – jacht ma kilkanaście metrów długości, co stanowi pewnego rodzaju wektor kierunku. Przy wprawie i niezbyt dużej fali daje się ograniczyć „myszkowanie” do jakichś 5 stopni. 10 – też jest nieźle, ale już zauważalne przez innych.
Współwachtowy tylko siedzi na pokładzie. Znowu – tylko pozornie nie ma nic do roboty. Jego obowiązkiem jest obserwacja. Co kilka minut należy obejrzeć, czy coś się nie zmieniło na horyzoncie. A zagrożeniem są już statki znajdujące się w odległości 3 mil od nas. Jeśli jest to szybka jednostka, to zanim zrobimy rozpoznanie jej kursu itd. – potrafi taka znaleźć się  blisko nas. Już odległość pół mili, zwłaszcza w nocy, stanowi zagrożenie. A ci „duzi” nie zawsze zwracają uwagę na „małych”.
Nocne pływania w pobliżu lądu, czy poprzez cieśniny, wymagają ciągłej uwagi zarówno w odniesieniu do innych statków jak i rozmieszczenia świateł sygnalizacyjnych. Trzeba nabyć wprawy w ich namierzaniu i rozpoznaniu. To nieco się różni od „lądowych” wyobrażeń na ten temat. A jakikolwiek błąd może być nieodwracalny.
 
Tak więc, z Majorki wyszliśmy wcześnie rano, dzień słoneczny i ciepły, fala mała. „To je ono”  jak mówią bracia Czesi, czy Słowacy. Na wieczór zbliżyliśmy się do Ibizy – podobno w sezonie, za dobowy postój w marinie płaci się tam 400 EU. Cóż, żeglarstwo po znanych miejscach nie jest dla wszystkich. W związku z powyższym, my tylko przepłynęliśmy w pobliżu obserwując światła  życia towarzyskiego na tej wyspie. A po prawdzie, to do Alicante mieliśmy jeszcze kawał drogi i zawinięcie do kolejnego portu spowodowałoby spóźnienie na samolot.
W takiej miłej i spokojnej atmosferze, przy łagodnym morzu zakończyłem wachtę – następna od 4.00. I tu siurpryza. Sądzić by można, że między Balearami i lądem fala się nie rozbudowuje zanadto. Tymczasem przed 4 rano zostałem prawie wyrzucony z koi. Dostaliśmy się w sporą falę powodującą boczne rozkołysanie. Ostre pożegnanie. Na szczęście już pod koniec wachty wiatr nieco zelżał i zbliżyliśmy się do lądu, który nieco nas osłonił. Za dnia znowu sielankowe pływanie z falą najwyżej wysokości 1 metra. Dla nas to już „bułka z masłem”.
Piękne widoki wybrzeża.  Pełne zabudowanie wszystkich korzystnych miejsc – to rezydencje głównie chyba angielskich emerytów, chociaż i z innych krajów także; ciepło, piękne pejzaże, a i ludzie przychylni.
Płynęliśmy wzdłuż wybrzeża kilkadziesiąt mil – wszystko podobne. Do Alicante dotarliśmy już nocą. Jeszcze procedura wejścia – trzeba było najpierw dobić do kei przy biurze i dopiero po załatwieniu formalności wskazano nam miejsce cumowania. Po 4 dniach w morzu – wreszcie prysznic, przebranie się i w miasto. Ja wróciłem koło północy, ale inni dopiero koło 5 rano. Krótkie pożegnanie i na lotnisko. Czas wracać do przyziemnej normalności.
 
Majorka
 
A to juz Hiszpania
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Alicante z morza